Aleia i ja

Kiedy zaczęłyśmy na nowo wyjeżdżać wspólnie w góry, a było to gdzieś w 2016, Żona spróbowała mnie przekonać, że muszę kupić odpowiedni plecak do jednodniowych wycieczek. I napotkała na oczywisty, zdrowy opór. Mam mieć specjalny plecak do chodzenia po górach? Buty, to rozumiem. Ale plecak?

Za młodu byłam radykalna jeśli chodzi o stroje, nie uznawałam żadnej odzieży funkcjonalnej, w góry chodziłam w sztruksach i glanach, w charakterze plecaka nosiłam hippisowski worek z płótna, który sama uszyłam. W 2016 co prawda miałam już plecak ze sklepu, ale był to zwykły miejski model i był piękny, bo w kwiatki. Miał szelki i komorę, w której wszystko się mieściło. Zapinał się i nic z niego nie wypadało. Po co mi inny? Przecież na dzienną wycieczkę w góry biorę tylko kurtkę, bluzę, rękawiczki, czapkę, dwa litry wody, batoniki, kanapki, czołówkę, portfel, sprej na kleszcze i chusteczki. Przecież to wszystko razem waży tyle co nic. Dziesięć lat wcześniej odbyłam parę wycieczek z dużym plecakiem, w którym nosiłam części namiotu, śpiwór, butlę z gazem, ubrania i jedzenie na kilka dni, więc dobrze rozumiałam, że ważne jest aby plecak wyprawowy miał pas biodrowy i żeby sam był lekki. Ale przecież teraz będziemy spać w pensjonacie, a jeść w schroniskach, więc po co mi wymyślny plecak z pasem biodrowym? Szach mat, gadżeciaro.

No i oczywiście na szlaku przekonałam się, że pas biodrowy jest potrzebny zawsze. Bo bez niego szelki wpijają się w ramiona, obciążenie obręczy barkowej powoduje ból, utrudnia oddychanie i odbiera chęć do życia.

No więc zaczęłam szukać plecaka dla siebie. Musiał, niestety, być funkcjonalny, czyli brzydki. Ale musiał być też ładny, bo innego przecież nie kupię. Szukanie nie było więc łatwe. Lecz nie niemożliwe, bowiem znalazłam Aleię. Było to dawno temu, ale do dziś pamiętam, jak się w niej zakochałam od pierwszego ujrzenia w internetowym sklepie. A na pierwszej wycieczce w jej towarzystwie przekonałam się, że Żona miała całkowitą rację. Porządny plecak oferuje dużo więcej niż rozłożenie ciężaru na biodrach. Aleia jest modelem dla kobiet i bynajmniej nie chodzi o wymiary czy gamę kolorystyczną – jest dopasowana do kobiecej sylwetki. Dysponuję pokaźnym biustem, wiem co mówię. Szelki są tak uszyte, że nie uwierają nawet kiedy zepnę górny pasek.

Bieszczady, maj 2020

Poza tym ma cudowne kieszonki przy pasie, takie w sam raz na telefon, pomadkę i chusteczki. Dzięki temu nie muszę nosić telefonu w kieszeni, ani nie muszę zdejmować plecaka za każdym razem gdy chcę zrobić zdjęcie. Po obu stronach są też kieszenie na termos lub butelkę z wodą, i aby sięgnąć po picie i schować je z powrotem też nie muszę zdejmować plecaka. Niby mała rzecz, ale przy dziesięciu godzinach wspinaczki robi różnicę. Na zewnątrz jest duża kieszeń z siatki, tak zwana suszarka, do której można włożyć przemoczony fragment odzieży nie ryzykując że zamokną przez to rzeczy wewnątrz plecaka. Całość jest świetnie uszyta, zaciski przy paskach trzymają mocno, tkanina i elementy plastikowe są wysokiej jakości, każdy suwak jest zakończony wygodną pętelką na palec, a kiedy odkryłam, że zapięcie górnego paska to jednocześnie gwizdek, którego mogę użyć bez pomocy rąk – byłam naprawdę pod wielkim wrażeniem tego, jak przemyślana jest to konstrukcja. Gwizdek to drobny detal, ale cały plecak uszyty jest tak mistrzowsko, że sprawia wrażenie jakby sam trzymał się pleców. Bardzo mało się przesuwa podczas chodzenia. To nie jest bezwładny wór, który niosę na barkach. Aleia ma metalowy stelaż w części przylegającej do pleców i oraz mięciutką wyściółkę w tejże części, dzięki czemu nie powoduje żadnego nieprzyjemnego ucisku ani otarć – wyściółka jest z perforowanej pianki która ułatwia odprowadzanie potu. Powiem więcej: ten plecak sprawia, że trzymam plecy prosto. Chodzi mi się z nim lepiej niż bez. To jeden z najlepszych zakupów, jakich kiedykolwiek dokonałam. Jest na tyle duży, że mogę do niego władować wszystko, czego będę potrzebować na całodziennej wycieczce w górach, mogę do niego przyczepić kijki trekkingowe. Mogę się też do niego spakować na wyjazd weekendowy, oraz zabieram go ze sobą do samolotu bo ma odpowiednie wymiary jako bagaż kabinowy. A kiedy schowam do niego tylko portfel i klucze, zrobi się na tyle płaski, że będzie wyglądał na znacznie mniejszy niż jest.

The North Face Aleia 32 XS | Ślęża, maj 2018 | Karkonosze, lipiec 2020 | Ślęża, październik 2019

Jedyną wadą są za długie paski, a jest ich całe mrowie. To standard, nie spotkałam jeszcze plecaka, w którym te wszystkie paski nie byłyby kuriozalnie wręcz za długie. Rozważałam ich przycięcie, ale w końcu znalazłam na nie lepszy sposób: z szerokiej gumki pasmanteryjnej uszyłam tunele, które trzymają te paski i nic mi nigdy nie dynda. A gdybym nagle zamieniła się w goryla i potrzebowała dwumetrowych szelek u plecaka, to nie będzie problemu.

Minęły już cztery lata, odkąd jesteśmy razem. Aleia towarzyszy mi na każdym wyjeździe i do dziś myślę ze zgrozą o tym, że mogłam się uprzeć przy „ładności” i kupić na przykład Fjallraven Kanken, który niczego nie oferuje poza wyglądem i niczym by się nie różnił od tornistra zwisającego smętnie z umęczonych barków.

Tatry, czerwiec 2019

[Wpis nie jest sponsorowany, to list miłosny do technologii.]

Peep Show

Jestem całkiem pewna, że podczas mojej długiej nieobecności na blogu zastanawialiście się nad dwiema sprawami:

  1. Co się do cholery ze mną dzieje, i  
  2. Co ma wspólnego Małgorzata Musierowicz z brytyjskim serialem Peep Show?

Na drugie pytanie odpowiem już dziś.
Otóż moja miłość do Peep Show, sitcomu o seksie, dragach i nieprzystosowaniu zaczęła się właśnie od Musierowicz. A było to tak: jej książki, wtedy jeszcze zabawne, sympatyczne i całkiem niezłe, zaczęłam czytać w podstawówce i towarzyszyły mi przez liceum aż do studiów. Na drugim albo trzecim roku dostałam własny laptop i zagłębiłam się w rozmaite fora tematyczne (to było przed erą mediów społecznościowych) – odwiedziałam fora pisarskie, fora związane z zespołem Placebo, zamknięte fora LGBT, etc, etc. Wtedy też trafiłam na forum Gazety poświęcone książkom Musierowicz. Bardzo mi odpowiadała ostra krytyka, której poddawane były kolejne (coraz słabsze, aż do żenady) tomy Jeżycjady. Z tego też forum trafiłam na blogi niektórych uczestniczek, prowadzone na Pingerze. Byłam w nie zagłębiona akurat w okresie, kiedy w internetach panowała sherlockomania. Pozostałam odporna na czar Benedicta Cumberbatcha, ale jednak sięgnęłam po gorąco rekomendowane słuchowisko z jego udziałem – „Cabin Pressure”. Słuchowisko bardzo polubiłam, co widać było swego czasu na niniejszym blogu. Spodobało mi się do tego stopnia, że zaczęłam śledzić poczynania jego twórcy, Johna Finnemore.
Na blogu Johna z kolei wyczytałam, że przygotowuje się do wzięcia udziału w programie radiowym prowadzonym przez Davida Mitchella. Posłuchałam odcinka programu, potem innych, a potem zaczęłam śledzić karierę Davida – sketch show „That Mitchell and Webb Look”, mnóstwo brytyjskich programów panelowych z jego udziałem (QI!)… i powoli dotarło do mnie, że jego największym dokonaniem jest rola w serialu Peep Show.
Fuu, pomyślałam – Peep Show? Co to za tytuł? Nie mam najmniejszej ochoty zagłębiać się w coś takiego… No ale ile można oglądać w kółko te same skecze?

No więc w ten sposób, za punkt wyjściowy mając cykl książek o dzielnych i miłych poznaniaczkach, wylądowałam na długo w niewielkim mieszkaniu w Croydon, rozsmakowując się w rozważaniach dwóch trzydziestoparoletnich mężczyzn na temat tego, czy kobiety noszą skarpetki i czy da się uprawiać seks przez dziurę w ścianie.


Serio. U-WIEL-BIAM TO.

Na dobre wpadłam przy scenie, kiedy bohater, za namową znajomych znalazłszy się w klubie, wśród ogłuszającej muzyki i ludzi, którzy świetnie się bawią, ma w głowie taką myśl: „Boże, jak ja tu trafiłem? I czy kiedykolwiek będzie mi wolno wyjść?”

Nie chodzi tylko o to, że ja też jestem introwertyczką, która nie czuje się dobrze w tłumie, w ryku muzyki, przy alkoholu. Chodzi o to straszne poczucie, że ze względu na zobowiązania towarzyskie, normy społeczne i niepisane zasady, znalazłam się w tych okolicznościach tak naprawdę wbrew własnej woli i że nie będzie mi wolno wyjść dopóki znajomi nie zdecydują, że już można. Że to, co dla innych jest kwintesencją dobrej zabawy, dla mnie jest torturą. I że nie wypada mi tego przyznać. „Trzeba płynąć na fali wyobcowania i pogardy dla samego siebie.” – myśli dalej bohater, żeby już w następnej linijce, zapytany przez swoją dziewczynę, jak się bawi, skłamać, że zajebiście.
W serialu są dziesiątki, może nawet setki takich momentów, wycyzelowanych kryształów, w których się przeglądam i widzę nie tylko odbicie swojej twarzy, ale i rentgen czaszki, USG uczuć, i wyciągniętą na światło dzienne, wiwisekcjonowaną i rozpiętą na rzutniku kondycję trzydziestolatka, który nie umie w życie i sam jest swoim największym wrogiem.

Peep Show jest serialem-farsą z gatunku cringe comedy – komizm opiera się tu na poczuciu zażenowania, jakie wywołują w widzu nieporadne poczynania bohaterów. Jest spora grupa odbiorców, którzy tego zażenowania nie są w stanie znieść i którzy uciekają od tego typu humoru. Rozumiem to – sama nigdy nie byłam w stanie oglądać np Jackassa. Jednak za żartami w Jackassie stała czysta głupota, chęć szokowania i wywoływania obrzydzenia, a Peep Show podszyty jest szczerą prawdą o ludzkiej naturze. Tutaj wyabstrahowane, czasem podkręcone do surrealizmu sytuacje za każdym razem uderzają w punkt. Peep Show jest o mnie. Peep Show jest o tobie i o twojej dziewczynie. Peep Show jest o wszystkich naszych znajomych.

Serial jest napakowany treścią – wiele z dwudziestopięciominutowych odcinków bazuje na dwóch, czasem nawet trzech wątkach. W żadnym odcinku nie ma zbędnych scen, wypełniaczy, rozmów, które nie popychają akcji do przodu albo są nieciekawe. W żadnym nie brakuje kultowych cytatów. Z tych powodów Jesse Armstrong i Sam Bain są dla mnie niedoścignionymi wzorami scenarzystów. O tym, jak dobre sa dialogi w Peep Show niech zaświadczy fakt, że większość odcinków poznałam słuchając jedynie ścieżki dźwiękowej – jadąc tramwajem ze słuchawkami na uszach, z telefonem w kieszeni, nie miałam pojęcia, co się dzieje w warstwie wizualnej i to mi w ogóle nie przeszkadzało zrozumieć i docenić fabułę.

Poczucie napakowania treścią bierze się też stąd, że twórcy traktują widzów jak równych sobie i nie czują potrzeby prowadzenia ich za rączkę od sceny do sceny, tłumaczenia, jak poszczególne sekwencje mają się do siebie i co wynika z czego – dzięki temu dostajemy samą esencję każdej sceny, bez obudowywania nudną watą wyjaśnień. Każda scena zaczyna się in medias res i każda kończy się natychmiast po puencie. I za to też uwielbiam ten serial.

Peep Show stosuje unikalną formę filmową – po pierwsze jest kręcony wyłącznie z punktu widzenia bohaterów, tak jakby postacie przez cały czas miały na ramieniu kamerę. (Zresztą niejednokrotnie właśnie tak było – grający Jeremy’ego Robert Webb opowiadał na przykład, że filmował Davida Mitchella kamerką umieszczoną na czole, jednocześnie prowadząc samochód. Musiał odwracać głowę, żeby sfilmować kolegę, przez co nie mógł patrzeć na drogę. Nikomu nie przyszło do głowy, że mógłby po prostu przesunąć kamerę w bok.)

Z tej techniki też wziął się pierwotny tytuł serialu, POV (skrót od Point of View). Twórcy konsekwentnie trzymali się narzuconej od początku zasady – kadr musi być zawsze kręcony z perspektywy jakiegoś bohatera – Jeremy sam w mieszkaniu widzi się w lustrze; bohaterów na górskiej łące obserwuje pasąca się krowa; parę w reasturacji widzi przypadkowy gość ze stolika obok, itd. O życiu Marka i Jeremy’ego opowiadają oni sami i osoby z ich otoczenia, nie twórcy serialu. Daje to kolejną warstwę prawdy. Serial w dużej mierze kręcony z perspektywy pierwszoosobowej, kamerą z ręki, w ciasnych, czasem zdecydowanie za bliskich ujęciach (kiedy Mark nachyla się, żeby pocałować dziewczynę, to widzimy go z jej perspektywy – nachyla się do kamery absurdalnie blisko) daje wrażenie podobne do reality show lub filmu z gatunku mockumentary. I jest miejscami klaustrofobicznie, dusząco intymny. To jest wspaniałe.

Po drugie i ważniejsze, dialogi uzupełnione są wewnętrznym monologiem bohaterów. O ile serial zadziałałby pewnie kręcony po bożemu, z trzeciej osoby i bez dbałości o perpektywę widza – starciłby na uroku, ale nadal byłby dobry – o tyle bez tych monologów byłby znacznie słabszy. Na przykład taka scena: Jeremy, rozżalony, że dziewczyna, która mu się podobała, wróciła do męża:

 – Na świecie jest ograniczona ilość szczęcia, i oni całe zabrali.

na to Mark, który nigdy nie przepuści okazji, żeby pouczyć Jeremy’ego, odpowiada:

 – Szczęście tak nie działa.
Po czym, już w myślach dodaje:

Totalnie tak działa.

ta wymiana byłaby albo nieśmieszna i niecelna, albo rozwleczona i bez wdzięku, gdybyśmy nie usłyszeli, co Mark naprawdę myśli i gdyby została spuentowana w inny sposób.

Bohaterami są Mark Corrigan i Jeremy Usborne, typowi trzydziestolatkowie z Londynu, przyjaciele z uniwerku, którzy mieszkają razem, bo Jeremy’ego nie stać na mieszkanie. Serial kręcono w latach 2003-2015, w ostatnim odcinku Jeremy obchodzi czterdzieste urodziny, więc w pierwszym musiał mieć lat dwadzieścia osiem; Mark jest jego równolatkiem – zatem jesteśmy świadkami ich przechodzenia przez cały okres dorosłości, dekadę, w której należy się ustatkować, założyć rodzinę, zrobić karierę, zrozumieć kim się jest i o co chodzi w życiu. To nie jest recenzja bezspoilerowa, to jest pean z elementami dogłębnej analizy – więc napiszę od razu, że w odcinku kończącym serial obaj bohaterowie są dokładnie w tym samym punkcie życia, w którym byli, kiedy poznaliśmy ich dwanaście lat wcześniej. I za to między innymmi kocham Peep Show.

Charaktery bohaterów są zbudowane na ogranej zasadzie kontrastu – Mark jest poukładanym, spiętym nudziarzem-intelektualistą (tight-fisted cockmuncher), a Jeremy to spontaniczny, uroczy bęcwał i idiota (work-shy freeloader). Serial kręci się wokół ich nieustannych starań o znalezienie miłości, porażek życiowych, podkładania świń sobie nawzajem i innym osobom z otoczenia oraz nieliczych wzruszających momentów, kiedy bezinteresownie sobie pomagają. Wszystko to opowiedziane jest za pomocą do bólu zwyczajnych, codziennych sytuacji. Bohaterowie zaglądają do lodówki, jedzą obiad przed telewizorem, jadą autobusem, biorą udział w spotkaniu wspólnoty lokatorskiej, piją piwo w pubie. I gadają, gadają. gadają. Bardzo szybko, bardzo po brytolsku, z użyciem nieprzyzwoitej ilości kolokwializmów i niejasnych odniesień. W dodatku mamroczą. Polak lub Polka, niemieszkająca w UK, która jest w stanie od pierwszego obejrzenia zrozumieć wszystko, co mówi Matt King w roli Super Hansa, powinna zgłosić się do mnie po odbiór nagrody Złotego Ucha. Dla desperatów na Netflixie dostępne jest polskie tłumaczenie, nie wiem, czy dobre, zakładam, że nie. Moja rada? Oglądaj Peep Show tyle razy, aż zrozumiesz wszystko.

Pomimo, że twórcami i głównymi bohaterami są faceci, a przewijające się w serialu kobiety są wredne albo głupie, to jednak nie nazwałabym Peep Show dziełem niefeministycznym. Bo faceci w nim też są wredni i głupi, kobiety zaś, choć nie są na pierwszym planie, to jednak mają swoje głosy, swoją sprawczość i charaktery, które mogę kupić nawet jako wymagająca feministycznie widzka, która generalnie nie chciałaby oglądać niczego co o na kobietach skupia się mniej niż „Ostre przedmioty.” 

Dwie bohaterki, których jest na ekranie najwięcej, to dwie główne ukochane Marka, Sophie (Olivia Colman) i Dobby (Isy Suttie). Właściwie jedyne zastrzeżenie które mam, i które odnosi się zarówno do jednej, jak i drugiej bohaterki jest takie, że każda z tych postaci przechodzi dziwną metamorfozę, w której wyczuwam nie tyle celową, konsekwentnie poprowadzoną przemianę postaci, spowodowaną okolicznościami fabularnymi, i nie proces, w którym zakochany Mark powoli odkrywa prawdziwą naturę każdej z kobiet, co pewne wymknięcie się postaci spod kontroli twórców, trochę za mocne nagięcie postaci w stronę pomysłu który pojawił się w trakcie tworzenia.

Serial, jak wszystko, ma też słabsze momenty. Zdarza się, że w pogoni za komedią twórcy idą za daleko i dają nam sceny niestrawne i obrzydliwe. Ale to się zdarza na tyle rzadko, żeby nie rzutować na odbiór dzieła jako całości.

Jak sugeruje tytuł i założenie serialu, mamy na ekranie dużo seksu. Mamy też dużo rozmów o seksie, dużo przekleństw i dużo narkotyków – tylko, że to jest brytyjski serial i nikomu w związku z tymi narkotykami i tą ilością alkoholu i przygodnego seksu nie dzieje się nic złego.

Nie policzę, ile razy oglądałam poszczególne odcinki. Oglądanie Peep Show mnie pociesza. W mieszkaniu Marka czuję się jak w domu.

Fanart przedstawiający plan mieszkania Marka. Do kupienia na Etsy.

Gramy w gry

Dostałyśmy wraz z Żoną onegdaj grę towarzyską „Kalambury De Luxe”. Deluxowość owej wersji polega na tym, że jest wyposażona między innymi w planszę do rysowania haseł.

Skorzystałyśmy dziś z tej planszy.

deluxe

Rysowała Żona.

Jako pierwszy powstał obły kształt, który początkowo mylnie zinterpretowałam jako słonia. Wystarczył jednak tak prosty zabieg, jak dorysowanie poziomej linii i paru kółek u dołu, by sprawa stała się jasna. Chodziło o autobus.

– Priscilla, królowa pustyni! – odgadłam dziarsko. Lata oglądania wszystkich filmów branżowych świata robią swoje.

Żona pokazała ruchem głowy, że co prawda nie zgadłam, ale jestem na tropie. I zaczęła rysować pasażerów autobusu. Ponieważ osoba siedząca z tyłu powstała jako pierwsza, pomyślałam, że może chodzić o Rosę Parks, która nie chciała siedzieć w tylnej części pojazdu i nie głosowała na Trumpa. Był to jednak niewłaściwy trop. Żona skupiła się na cyzelowaniu ludzików z przekreślonymi twarzami, co – jak widać na pomocniczym rysunku powiększonym, wcale nie miało oznaczać jej niechęci do jazdy komunikacją miejską, tylko było graficzną reprezentacją turbana.

Ustalenie tego faktu zajęło chwilę. W skonkludowaniu, że chodzi o Arabów pomógł wielbłąd, który znajduje się w prawym dolnym rogu obrazka, tuż pod powiększeniem twarzy Araba w turbanie. Piszę to tak sobie tylko; na wszelki wypadek, gdyby ktoś z Czytelników był nieciekawy świata i w życiu nie widział na oczy wielbłąda, czy to narysowanego, czy au naturel.

Tak właśnie wygląda wielbłąd.

Od tej pory zgadywanie potoczyło się już błyskawicznie.

– Z autobusem Arabów! – odgadłam bez pudła. Żona entuzjastycznie pokiwała głową, po czym narysowała jeszcze głośnik, właściwie już tylko dla dodania kunsztownego detalu. Bo przecież było już jasne, że chodzi o piosenkę polską.

Wysiliłam więc pamięć w poszukiwaniu właściwego tytułu.

– Jolka Jolka! – przypomniałam sobie w ekstazie. Moja radość nie trwała jednak długo. Żona pokręciła głową, gestami zachęcając, bym zgadywała dalej. Narysowała też kolejną wskazówkę: cyfry 1 i 2 oraz wyraźną zależność między nimi, a sytuacją w jakiej znalazłyśmy się z naszym zgadywaniem. Nie to jedno, co tutaj mamy. To drugie.

Mój umysł pracował na najwyższych obrotach. Nie mogę przecież się wyłożyć na ostatniej prostej, nie mogę zawieść Żony, naszych kotów, rodzimego rynku muzycznego i wielbłąda! Przecież mam tu wszystkie wskazówki podane na tacy, wyrysowane z naturalistyczną precyzją i dbałością o szczegół, nie mogę okazać się najgorszym matołem, który nie wie, jak leci ta druga piosenka polska.

I odgadłam. Rozpromieniona, w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku podałam właściwy tytuł.

– Autobiografia!!!

W nagrodę dostałam na kolację gnocchi z domowym pesto.

 

PS. Wiadomość od Żony: „Gdybym wiedziała, że to pójdzie do Internetu, to nie narysowałabym mu oddzielonej nóżki.”

 

 

Thank you, Charlie Kaufman

Siedzi w końcu przed pustą stroną. Dwa tygodnie za późno. Postanowiła podjąć ten niewyobrażalny wysiłek chociaż uważa, że w sumie nie warto.

Ale obiecała; a dane słowo i czyjeś zawiedzione zaufanie ciążą jej coraz bardziej, więc nie ma rady… A poza tym, przecież  w głębi serca tak naprawdę chce to zrobić. Przecież na jakimś poziomie świadomości wydaje jej się, że nigdy nie przestała.

Chce to zrobić, bo pisanie to jedyna rzecz, którą tak naprawdę umie. Jednyna, którą chce robić. I zdecydowanie, zdecydowanie preferowana froma wyrażania siebie. Chce przecież, żeby ją czytano, znano, omawiano, lubiono. Chce aprobaty i nieustannego potwierdzania, że jej też należy się miejsce w szeregu, że swoją obecnością nie robi nikomu aż tak wielkiego kłopotu.

Nadal chce pokazywać sama sobie kim jest, a kim być może. Nadal marzy o chwili, kiedy zrozumie wreszcie, jak to wszystko działa, gdzie są sznurki a gdzie dźwignie, gdzie warto się schylić, a w którym miejscu należy przyspieszyć, żeby przebiec po torze przeszkód i wdzięcznym skokiem wykonać idealne salto mortale, zadziwiając publiczność i zbierając huraganowe oklaski.

Na razie skrada się nieśmiało, przestępuje z nogi na nogę, spoglądając na oświetloną scennę zza grubej, ciężkiej kulisy, przepuszcza wszystkich z kolejki i patrzy z mieszaniną podziwu i zazdrości na ich wyczyny. Zazdrości nawet tym, których popisy są liche a salta pokraczne. Umiałabym lepiej, myśli, i może ma rację, a może się oszukuje – nie sposób tego roztrzygnąć, bo przecież nie sprawdziła. Jeszcze nie jest gotowa, jeszcze nie. Jej nerwowe dreptanie i nieśmałe podrygi to przecież tylko próba, przygotowania przed prawdziwym występem. Na razie obserwuje innych i czeka, czeka już trzydziesty szósty rok, na właściwy moment.

Tatrzański przewodnik niechętnej podróżniczki

Nie mam duszy podróżniczki. Każdy wyjazd to dla mnie duża presja: pakowanie, zakupy, wydatki, nerwy, logistyka, wydatki, lęk i wydatki.

W sporach z Żoną, która najchętniej spędzałaby cały rok na walizkach, traktując nasze mieszkanie jak bazę wypadową, zawsze mówię, że moje życie nie toczy się na wycieczce. Wyjazd to tylko interludium, przerwa na kolorową, rozwirowaną i ekstrawagancko drogą reklamę, przerywnik w żmudnym, nudnawym i naturalistycznym serialu produkcji krajowej, noszącym prozaiczny tytuł „Życie Porceliny”. Owszem, można z zaciekawieniem obejrzeć taki wysmakowany filmik-cukiereczek, odczuć z niego satysfakcję i niemałą przyjemność – ale kto specjalnie czekałby na reklamę? Nie podzielam sposobu myślenia tych, którzy niczym Hatifnaty żyją wpatrzeni w niknący horyzont, a swój czas dzieją na dwie, najczęściej mocno nierówne części:  wyjazd  – i faza planowania kolejnego wyjazdu. Uważam, że taka postawa jest wielce romantyczna i nawet trochę podziwiam to usposobienie. Podziwiam, ale nie podzielam. Ja sobie kręcę mój przaśny serial jadąc do pracy tramwajem i sprzątając balkon w sobotnie popołudnie i jestem całkiem zadowolona.

Dlaczego w takim razie to właśnie wyjazdy zazwyczaj skłaniają mnie do zdmuchnięcia tumanów cyfrowego kurzu z blogaska Porceliny?

Nie mam pojęcia. Niemniej, niezmiennie na widok uskładanych stert rzeczy przygotowanych do spakowania, czuję potrzebę, by cyknąć fotkę i coś na ten temat napisać.

Zatem jedziemy z Żoną w góry. Pod samiuśkie Tatry! Jedziemy sobie z fasonem, zaklepawszy miejsce w pensjonacie ledwo trzy dni przed długim weekendem, załadowawszy samochód po dach wszystkimi rzeczami, jakie podczas pobytu mają nawet znikomą szansę okazać się przydatne. Podobno temperatura w Polsce w majówkę ma wynosić 30 stopni Celsjusza: 10 stopni w niedzielę, 10 w poniedziałek i 10 we wtorek.

Wzięłyśmy zimowe czapki, rękawiczki i ciepłe kurtki.

rivendell
To oczywiście Tatry, kawałek od Zakopanego.

Będzie pięknie!

Powiedz źródło

Obejrzałyśmy wczoraj z Żoną pierwszy docinek serialu „Pakt”.  Jest to nowe i piękne dzieło produkcji HBO, wysokobudżetowe, polskie i dobre – jak to zwykle seriale HBO (patrz: „Mad Men”.)

Tylko, że wcale nie.

Początkowe ujęcia na Warszawę, podaną w wysmakowanych szarościach i błękitach, po skandynawsku chłodną i czystą, są piękne. I są jedyną dobrą rzeczą w pierwszym odcinku tego serialu. I we wszystkich pozostałych odcinkach też.  Ha! – zakrzykniecie – jak możesz tak twierdzić, Marianno, skoro dotychczas wyemitowano jedynie dwa odcinki, a ty obejrzałaś tylko jeden z nich?

Otóż mogę i twierdzę.  Chociaż obejrzałam jedynie pół epizodu, a może jeszcze mniej.  Jakkolwiek by bowiem nie poprowadzić kamery, jak by precyzyjnie nie dobrać rekwizytów do karnacji aktorów, jakkolwiek by mistrzowsko nie rozegrać wszystkich elementów, które składają się na dzieło, jakim jest dobry serial – jeżeli dialogi nie będą poprawne, to ja takiego serialu nie polubię. Nie wytrwam do końca odcinka i pójdę sobie malować paznokcie. Jeżeli dialogi będą złe, to będę hejterzyła i pluła (psując przyjemność z oglądania Żonie, która lubi dobrą intrygę, i nawet słabe dialogi może twórcom wybaczyć, jeżeli intryga trzyma się kupy.)

A jeżeli dialogi będą Bardzo Złe, to odgrzebię hasło do WordPressa i napiszę okrutnie złośliwy wpis.

Reasumując – dialogi w serialu „Pakt” są Bardzo Złe i należy je piętnować. Podam tylko jeden przykład, a będzie on argumentem przeważającym wszystko, co ktokolwiek kiedykolwiek powie lub napisze w obronie tej produkcji.

Gotowi? Dobra, to najpierw wprowadzenie. Serial dzieje się współcześnie w Warszawie, a bohaterem jest dziennikarz śledczy na tropie tytułowego zbrodniczego paktu. Sytuacja wymaga, by dziennikarz (Dorociński) zdradził tożsamość swojego informatora. Ale nie chce tego zrobić, bo to nieetyczne i może narazić osobę, która mu zaufała. Proste, fajne i nośne, no nie? (A że już było? No pewnie, że tak. Było, i to nie raz. Było nawet całkiem niedawno, w tym samym HBO, tyle że po norwesku i pod tytułem „Układ”. Nieszkodzi.)  No więc  ten dziennikarz jest młody, zdeterminowany, poważny i srogi jak zima w Irkucku, buntowniczo pali papierosy i nigdy się nie uśmiecha.  Jest bezkompromisowy, a śledztwo, które prowadzi jest dla niego najważniejsze. Poza tym, nasz bohater musi być cyniczny i cool, bo w końcu to Dorociński. Więc jak pokazać, że bohater jest cool? Proste! Musi mieć błyskawiczne, ostre i cięte odzywki. A  jak w takim razie zrobić, żeby bohater mógł się wykazać taką odzywką? To wie każdy, kto kiedykolwiek spotkał się z jakimkolwiek dialogiem literackim bądź filmowym. Trzeba otóż przygotować  mu pole do popisu poprzez odpowiednio sformułowaną kwestię poprzedzającą, na którą bohater odpowie coś błyskotliwego. Innymi słowy, rozmówca musi się bohaterowi podłożyć.

To niezbędne „podkładanie się” twórcy serialu rozwiązali następująco (komentarze reżyserskie dodałam sama, kwestie bohaterów spisałam ze słuchu*):

GENERIKOWA DZIENNIKARKA 01

(poważnie, z naciskiem)

Piotr, powiedz źródło. To wiele ułatwi.

DZIENNIKARZ COOL

(celna riposta, ironicznie)

Źródło.

 

Dialog toczy się dalej, tożsamość źródła (tymczasowo) nie zostaje ujawniona, blablabla. Ale my już nie słuchamy, porażeni bezdenną głupotą scenarzystów, których nie omieszkam wymienić tutaj z nazwisk: Przemysław Nowakowski, Joanna Pawluśkiewicz i Andrzej Gołda (pod opieką merytoryczną Macieja Kubickiego).

Co się stało tego dnia, kiedy wymieniona trójka (pod opieką numeru cztery) usiadła wspólnie i wymyśliła, zapisała, a następnie  wysłała gdzie trzeba ten przytoczony wyżej koszmarek? Czy wszyscy wtedy cierpieli na ostry atak zgagi? Czy winny jest niesprzyjający układ planet, czy raczej sytuacja polityczna? Czy może zwyczajnie śpieszyli się tak bardzo, że nie zauważyli, co sami napisali? Jeśli tak, to dlaczego nikt na późniejszym etapie produkcji tego nie wyłapał? Dlaczego nikt im tego nie wytknął?

Dlaczego w końcu aktorka grająca Generikową Dziennikarkę 01 nie trzasnęła scenariuszem i nie wrzasnęła, że nie powie swojej kwestii, choćby ją mieli pokroić?

Jak doszło do tego, że w poważnym (w założeniu) serialu, na który wyłożono kupę pieniędzy, bohaterka wygłasza sformułowanie „powiedz źródło” w znaczeniu: „powiedz, kto jest źródłem”?powiedzzrodlo

Nic mnie nie obchodzą hipotetyczne wyjaśnienia, że to ja nic nie zrozumiałam i głupio się czepiam, bo ta pani jest zdenerwowana, przejęta, tak jej się śmiesznie powiedziało, i on to wyłapał i celnie zripostował. No Marianno, przecież ludzie cały czas używają skrótów myślowych, a żywy język to nie literatura i tak właśnie jest naturalnie i fajnie!

Nie. Nie jest. Nikt nigdy nigdzie tak nie mówi . Przemysławie, Joanno i Andrzeju pod opieką Macieja, daliście, kurwa, dupy. To, co wspólnie spłodziliście to jest ZŁO.

czat

Chciałabym, żeby nasz świeżo upieczony, choć skądinąd dobrze znany minister sprawiedliwości dopadł winnych i zapewnił mnie w gorącej relacji na żywo, że ci państwo już nigdy żadnego scenariusza nie napiszą.

Czy ktoś może mi to zagwarantować?

 

*nie wierzycie? Łudzicie się, że się przesłyszałam?  Zobaczcie sami!

https://youtu.be/pGO0JfxSIUM?t=701

 

Koszmar przed Bożym Narodzeniem

Jesień się zrobiła, nazwijmy to, mocno zaawansowana, a lato, choć ładnie przedłużone o urlop, definitywnie odeszło. Summer moved on!

Jak zawsze o tej porze roku robię się zgryźliwa bardziej niż normalnie i troszeczkę pozwalam sobie osunąć się w beznadziejność i w środku ciemnego znaleźć się lasu. I jak zawsze o tej porze z pomocą przychodzi popkultura, uniwersalne internetowe przeżywanie żałoby po lecie, ładne obrazki z dyniami:

1122015-Joseph-Jackino
Joseph Jackino

i tysiące gifów z „The Nightmare Before Christmas”, jednego z tych filmów, które w określonych porach roku zawsze mam na myśli, niezależnie od tego, czy je akurat oglądam czy nie. Obrazy klatka po klatce przesuwają mi się w głowie, a uszyma duszy słyszę ścieżkę dźwiękową. A dziś, zamiast oglądać, będę o nim pisała.

Znany u nas jako „Miasteczko Halloween” film kojarzy się nieodzownie z Timem Burtonem, już to przez swój trumienny urok, mroczny czar i charakterystyczną, powiedzmy „kreskę”, (choć jest to dzieło animowane, ale nie rysunkowe) – ale de facto wyreżyserował go Henry Selick, a stało się to w roku 1993. (Musiałam to napisać, żeby samą siebie przekonać, że istotnie tak dawno – ale nie, jednak nie wierzę).

Burton jest oczywiście autorem pomysłu, na który wpadł obserwując, jak na wystawie sklepowej halloweenowe upiory i dynie są zastępowane przez bożonarodzeniowe elfy i bałwanki. Pomysłodawca odpowiada też zapewne za wygląd bohaterów i całą koncepcję świata przedstawionego, choć na planie filmowym spędził coś około 10 dni, co, biorąc pod uwagę fakt, że setka osób pracowała nad dziełem przez trzy lata, nie jest okresem przesadnie długim.

Wrażenie ruchu w filmie zostało stworzone przy użyciu metody poklatkowej, co oznacza, że figurki bohaterów były pracowicie przesuwane po makiecie i filmowane, przy czym na jedną sekundę animacji przypada około dwunastu różnych ustawień. Co, moim zdaniem, stanowi o sile filmu, bo ten realistyczny sposób obrazowania wciąga mnie w sam środek akcji i urzeka bardziej niż najpiękniejsza rysunkowa bajka.

Machający tu Jack Skellington jest królem miasteczka Halloween i poznajemy go w momencie, kiedy dopada go poimprezowy smuteczek: kolejna noc 31. października właśnie się skończyła i całe miasto szykuje się do wytężonej pracy, w końcu do następnej okazji, kiedy będą mogli zejść na Ziemię i pohulać, zostało już tylko 364 dni! Jack, jak co roku, był doskonały i przerażający. Jego patykowate, pajęcze ciało w idealnie skrojonym surducie, jego puste oczodoły i klekoczące kości czynią go marzeniem każdej wiedźmy i kimś, do kogo aspirują wszystkie upiorne dzieci. Jak sam śpiewa głosem Danny’ego Elfmana, autora muzyki do filmu, (który to film w sumie jest musicalem i sporo z motywacji i charakteru bohaterów wyjaśnia się w tekstach piosenek; można tam też odnaleźć różne popkulturalne odniesienia):

Since I am dead, I can take off my head to recite Shakespearian quotations.”

zatem nikt dyniowemu królowi nie podskoczy.

Ale Jackowi to nie wystarczy. Na odcinku Halloweenu osiągnął już wszystko i jest znudzony. W głębi szkieletu odczuwa tęsknotę za czymś więcej. I tak, wzdychając i błąkając się bez celu, także i on w głębi ciemnego znajduje się lasu – a tam odkrywa drzwi prowadzące do innych świątecznych krain i wchodzi przez te oznaczone wieńcem z jedliny. Miasteczko Bożonarodzeniowe, które się za nimi rozciąga, zachwyca go do tego stopnia, że postanawia wprowadzić to święto do swojego trupiosinego świata.

Jack nie może uwierzyć, że

There’s children throwing snowballs instead of throwing heads, they’re busy building toys and absolutely no-one’s dead!”

i tak dochodzi do pięknie egalitarystycznego i utopijnego wniosku, że Boże Narodzenie powinno należeć do wszystkich – by w następnej linijce uściślić, że właściwie to nie tyle do wszystkich, co do niego samego. Zwołuje zebranie obywateli miasteczka Halloween, na którym usiłuje zreferować tej bandzie utopców, koszmarków i struposzałych kikutków, czym właściwie jest ten szczególny bożonarodzeniowy nastrój. Idzie mu niesporo, bo maszkaronom trudno jest pojąć, że w skarpecie zawieszonej nad kominkiem nie powinna się znajdować gnijąca stopa, a w pudełku ze wstążką nie mieści się odcięta głowa znaleziona w jeziorze. Na koniec zrezygnowany Jack oświadcza, iż słyszał, że władcą tej obcej krainy podobno jest przerażający Sandy Claws, który wyrusza co roku na rzeź [w tekście piosenki mamy slay zamiast sleigh], ubrany w rain gear i, jak wieść gminna niesie, prawdopodobnie sieje terror na Ziemi. Halloweenianie są zachwyceni, burmistrz w pełni wspiera nową inicjatywę, całe miasteczko rusza do przygotowań. Ta krótka scena daje młodym widzom niezły ogląd tego, czym jest polityka i jak się ją właściwie robi.

Tutaj następuje moja ulubiona kolęda „Making Christmas”, w której brzydkie potworki brzydko śpiewają o tym, że Boże Narodzenie w tym roku jest dla nich. Utwór ten doskonale rezonuje z moją własną filozofią, która każe mi z jednej strony ateistycznie ignorować religijny aspekt tego święta, a z drugiej z lubością piec pierniczki i kupować prezenty – każda spotworniała lesbofeministka zasługuje bowiem na kolorowe światełka i bardzo dużo naraz dobrego jedzenia, wyłącznie z okazji faktu, że o tej porze roku dzień trwa z grubsza od dziewiątej do czternastej, jest zimno, szaro i bardzo daleko do wiosny.

Zatem róbmy święta.

 

 

Miss Writer, czyli jak przestałam się martwić i pokochałam jesień

– Żono – powiedziałam dziś przy śniadaniu do Żony – oto nadszedł dzień, w którym zaczyna się jesień.

Albowiem – wyjaśnię w tym miejscu, jeśli jesteście nie z Polski, nie macie żadnego okna, albo czytacie to kiedy indziej – skończył się szalony i rozżarzony sierpień, a wraz z nim, jak ręką odjął, ustały upały.

Żona moja zjeżyła się, gotowa na litanię utyskiwań i stęków, która rokrocznie w takie smętne, mgliste poranki wrześniowe dobywała się ze mnie. A następnie się mocno zdziwiła, bo litanii nie było.Czytaj dalej »

Na skraju lustra

Jako mała dziewczynka lubiłam zwisać z kanapy głową w dół.

Fascynowało mnie, jak znajomo i jednocześnie – jak zupełnie inaczej wygląda odwrócony pokój. Do góry nogami, w dół siedzeniami i blatami, z lampą jak magiczna czara światła sterczącą sztywno z pustej, białej podłogi, która na co dzień bywała sufitem.

Niezwykłe połączenie obcego, nieznanego i fascynującego z tym, co swoje, domowe i bezpieczne.

Jako mała dziewczynka lubiłam obserwować lustrzane odbicia wnętrz, w których wszystko jest na opak, i gdzie nieistotne jest, która to prawa, a która lewa. W lustrzanych pokojach są niespodziewane zakręty nie w tę stronę i niepokojące, w nieskończoność wydłużone korytarze. Intrygujące wyciemnione kąty i filmowo spłaszczone perspektywy. Wszysko jest spokojne i statyczne i nawet bałagan sprawia wrażenie przemyślanego, skomplikowanego porządku.

tumblr_inline_nhhb830r4S1qczy2h
http://noxrpm.com/

Lustrzane pokoje są prawie tak samo fascynujące jak oświetlone mieszkania widziane z zewnątrz. Jako dorosła dziewczynka lubię zaglądać z ulic w okna anonimowych ludzi.

Z ciemną, chłodną próżnią miasta stykają się małe pudełka żółtego, miękkiego światła. Portale do cudzego mikrokosmosu, żywe obrazy obcej egzystencji w 2D. Cudze lampy, obce kuchenne szafki, czyjeś zadbane kwiatki na parapetach. Wszystko jest takie ładnie poukładane, przyciśnięte chłodną talfą szyby i ujęte w jasne, przejrzyste ramy, całość przedstawiona we fragmentach, które łatwo można ogarnąć, przyswoić i zrozumieć. Z wyłączoną fonią, wyczyszczone z zakłóceń i szumów. Przez okna nie widać nigdy niczego co brudne, brzydkie i złe.

W czasach, kiedy serial „Hannibal” nie był jeszcze monumentalnym fanfikiem scenarzysty złożonym w hołdzie samemu sobie, czyli w pierwszym sezonie, z ust Willa Grahama trawionego psychotyczną gorączką padła taka kwestia:

W nocy zostawiam w domu zapalone światła i wychodzę na spacer po polach. Kiedy patrzę wstecz, z odległości mój dom wygląda jak łódź na morzu. Tylko wtedy czuję się naprawdę bezpiecznie.”

Ja też bym tak chciała. Mniejsza o to, że nie mieszkam w małym domku pośród lasów i pól, a usytuowanie mojego bloku sprawia, że praktycznie nie jestem w stanie spojrzeć z zewnątrz we własne okna. Chodzi mi o to, by ktoś przynajmniej przez pół godziny dziennie pokazywał mi moje życie widziane z zewnątrz, najlepiej odwrócone do góry nogami, odbite w lustrze lub potraktowane jakimś zajebistym filtrem z wbudowanego aparatu iPhone’a. Żebym mogła przyjrzeć się własnym poczynaniom z bezpiecznej odległości, pod innym kątem, z dystansu i z boku, z chłodnym, trzeźwym osądem bezstronnej obserwatorki własnego życia. Być może wtedy mogłabym poczuć się bezpiecznie, dostrzec logikę i ład, zobaczyć, jak poszarpane, niezrozumiałe zdarzenia oceniane z odpowiedniej odległości układają się w spójną i przemyślaną całość. Dostrzec, że moje mieszkanie naprawdę wygląda miło i bezpiecznie, a tylko ja stojąc za blisko i ogniskując wzrok nie na tym, co trzeba – widzę przede wszystkim syf i nieład. Mogłabym wtedy zobaczyć, że moje koty są de facto urocze, a moja dziewczyna, kiedy wyrwać ją z kontekstu codziennych przepychanek o zakupy-zmywanie-pracę – jest najlepsza. I że ja sama też nie jestem zła, najbrzydsza i najgłupsza na świecie, jak zazwyczaj myślę – tylko zajmująca i niebanalna jak ciemniejący korytarz odbity w lustrzanej tafli.

Gdybym umiała, tak jak inne fajne blogerki, nie zrobić z własnej strony narzędzia do produkcji wyrzutów sumienia (ojej, to już rok minął, a ja nic nie napisałam!), tylko właśnie wykorzystać go jako doskonałą soczewkę, retusz i filtr, dzięki którym można opowiadać sobie własne poczynania i samą siebie ukoić. To byłoby coś.

Eyes on the prize

Jako kobieta multifunkcjonalna miewam i takie dni, kiedy muszę przesiedzieć przed monitorem od rana do wieczora, z przerwą jedynie na otwarcie drzwi panu od pizzy. W takie właśnie dni jak dziś odczuwam ze zdziwieniem, jak bardzo przywykłam do trybu pracy nauczycielki dojazdowej, której większa część dnia upływa na rowerze (jess!) lub w zbior-komie (fuu).

Więc kiedy nagle muszę coś pilnie wyścibolić na komputerze, to czuję się jak przeforsowany zawodnik, który po roku dłubania w nosie nagle startuje w olimpiadzie, bez nijakiej nawet rozgrzewki. Innymi słowy, łeb mam kwadratowy i toczę wokół zaczadziałym wzrokiem zatraciwszy zdolność rozróżniania klawiszy, a to ledwie osiem godzin minęło, odkąd zaczęłam.

Fakt, że kot Migot przez te osiem godzin leżał mi na kolanach też nie pomaga, bo się nie mogłam wiercić i teraz kręgosłup mój błaga, żeby go dobić.

Pomogłoby pewnie, gdybym umiała uwierzyć że z tej orki naprawdę coś wyjdzie.

Do końca jeszcze kilka tabelek, parę stron, cztery oczopląsy i wiele minut  odklejania się przemocą od fejsa i blogasków. jedziemyjedziemyjedziemy!